W lipcu, z kilkumiesięcznym opóźnieniem, udało nam się przywieźć naszego bahrańskiego psa pustynnego do Polski. Oto historia Fredzia.
W grudniu zeszłego roku zmarł na raka Bobo, indyjski pies uliczny, który pierwsze dwa lata spędził ze mną w Indiach i w Wietnamie, a potem większość życia, dziesięć lat, mieszkał z rodzicami w Warszawie. Niespodziewana śmierć Bobo była dla rodziców ogromnym ciosem. Po kilku tygodniach udało mi się ich przekonać, żeby zaadaptowali psa ze schroniska. Nikt z nas nie wiedział wtedy, że w Polsce osoby po sześćdziesiątym roku życia nie kwalifikują się do adopcji szczeniaka. Proponowano im psy ośmio lub dziesięcioletnie, a rodzice nie byli psychicznie przygotowani, żeby za kilka lat znów przeżywać stratę kolejnego psa. Zażartowałam wtedy, że wszystko wskazuje na to, że kolejny pies będzie Bahrańczykiem. Słowa zmaterializowały się zaskakująco szybko. Na początku lutego szczeniak wszedł z hukiem, a raczej ujadaniem, w nasze życie.
Pewnego, jeszcze przedpandemicznego popołudnia, zaniepokoiło nas wielogodzinne, histeryczne ujadanie dochodzące od sąsiadów z przeciwka. Gdy hałasy coraz bardziej się nasilały, zaczęłam podejrzewać, że ktoś znęcał się nad jakimś zwierzęciem. Wprowadziliśmy się przed kilkoma tygodniami, nie znaliśmy sąsiadów, mimo wszystko postanowiliśmy z Saqibem zainterweniować. Zapukałam w drzwi i bez owijania w bawełnę zapytałam o przyczynę wycia. Sąsiadka z Libanu powiedziała, że wczoraj wzięli z ulicy szczeniaka, żeby dzieci mogły się z nim pobawić. Przedmiotowe traktowanie zwierząt na Półwyspie Arabskim było mi aż za dobrze znana z czasów, gdy w Arabii Saudyjskiej starałam się pomagać bezdomnym kotom. Wiedziałam, że szczeniak wróci na ulicę, jak tylko stanie się uciążliwy albo się znudzi. Sąsiadka sama przyznała, że wkrótce przeprowadzają się do Dubaju i psa na pewno nie wezmą. Na pytanie, co się z nim wtedy stanie, machnęła ręką w geście usuwania zbędnego balastu. W czasie naszej rozmowy szczeniak ani na chwilę nie przestał ujadać, zapytałam więc, czy mogłabym go zobaczyć. Siedział zamknięty w łazience, w wannie, z której nie umiał wyjść. Kiedy tylko wzięłam go na ręce, wtulił się w moje ramiona i zasnął. Sąsiadka zaproponowała, żebym go sobie wzięła, dopóki dzieci nie wrócą ze szkoły.
Saqib nazwał szczeniaka Freddie po Mercurym. Może dlatego, że tak donośnie i wytrwale ujadał, że aż wyśpiewał sobie nowy dom. Save me save me save me I can’t face this life alone. Od razu przesłałam rodzicom kilka zdjęć i filmik donosząc, że właśnie zjawił się u nas ich nowy pies. Pozostało nam tylko przekonać sąsiadkę, żeby oddała nam szczeniaka, co okazało się nadspodziewanie łatwe. Zwłaszcza, kiedy powiedzieliśmy, że jej dzieci mogą się z nim u nas bawić. Następnego dnia wzięliśmy Freddiego do weterynarza. – „Bahrański pies uliczny” – na widok szczeniaka twarz weterynarza rozświetlił szeroki uśmiech. – Nie zdziwiłbym się, gdyby miał też domieszkę krwi saluki, jednej z najstarszych ras na świecie – dodał. Szczeniak został zaczipowany, zaszczepiony, odrobaczony i co najważniejsze został posiadaczem psiego paszportu.
W Bahrajnie nie ma wścieklizny, dlatego zwierzęta do Unii Europejskiej przewozi się stąd stosunkowo łatwo. Nie jest wymagany test poziomu przeciwciał przeciw wściekliźnie. Weterynarz przewidywał, że dwukilowy wówczas Freddie, wyrośnie na psa średniej wielkości, pomiędzy 20 – 25 kilo. Rodzice przyjeżdżali do nas na początku marca, Freddie miał się z nimi zabrać do Polski. Załatwiliśmy wszystko z liniami lotniczymi. Nie przewidzieliśmy tylko nagłego wybuchu pandemii.
W tydzień po przylocie rodziców do Bahrajnu, Polska ogłosiła wstrzymanie międzynarodowego ruchu lotniczego i zamknięcie granic. Wizyta rodziców przedłużyła się z trzech tygodni do prawie dwóch miesięcy. W końcu udało im się wrócić do Europy bahrańskimi liniami Gulf Air. Fredziu natomiast do odwołania został z nami. Jedynym plusem pandemii było to, że nie chodziliśmy do pracy, więc Fredziu nie musiał godzinami siedzieć sam w domu.
Saqib, który nigdy nie miał psa ani żadnego innego zwierzęcia, coraz bardziej zżywał się z Fredziem. Razem jedli wszystkie posiłki, pracowali zdalnie i oglądali telewizję.
Szczeniak rósł i przybierał na wadze, co nie zmieniało faktu, że nadal uwielbiał się przytulać. Najwyraźniej myślał, że nadal był malutki. Robiło się coraz goręcej, temperatura zaczęła przekraczać czterdzieści stopni i nawet nasz pustynny pies wolał przebywać w klimatyzacji. Mimo to po zachodzie słońca lubił spacerować po plaży i pływać w morzu. Kilka razy nam uciekł, żeby przepłynąć się w prywatnych basenach sąsiadów. Na szczęście uszło mu to na sucho, bo było ciemno i sąsiedzi nie zauważyli. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby go przyłapali. Zwłaszcza, że na naszym osiedlu obowiązuje zakaz posiadania zwierząt. Na wszelki wypadek zaczęliśmy wyprowadzać Fredzia tylko na smyczy.
Czekaliśmy do lipca w nadziei, że świat wróci do normy i Fredziu będzie mógł polecieć do Warszawy tureckimi liniami, jak od początku planowaliśmy. W końcu zdecydowaliśmy przetransportować go inaczej. Postanowiliśmy dotrzeć do Polski tak, jak rodzice zrobili to pod koniec kwietnia. Polecieć bahrańskimi liniami do Frankfurtu, a potem wynająć samochód. Zarezerwowaliśmy miejsce dla Fredzia, bo chociaż leciał w cargo, na każdy lot ilość miejsc dla psów była ograniczona do dwóch. No i jeśli leciał kot, to pies musiał czekać na następny lot lub na odwrót, zależnie od tego, kto pierwszy zrobił rezerwację. Dziesięć dni przed wylotem poszliśmy do weterynarza po zaświadczenie, że Freddie jest zdrowy i może lecieć. Na podstawie tego zaświadczenia dostaliśmy zezwolenie na eksport z Bahrajnu. W ostatniej chwili musieliśmy wymienić transporter na większy, bo okazało się, że Fredziu tak urósł, że gdy stał, to dotykał głową sufitu transportera, czego zabraniają przepisy.
Niby wszystko było już przygotowane, a jednak im bliżej lotu, tym bardziej się stresowaliśmy. Fredziu było płochliwy, byle hałas go przerażał. Nie wiedziałam, jak zniesie ponad sześciogodzinną podróż samolotem. W końcu po rozmowie z weterynarzem zdecydowaliśmy się, żeby podać mu środki na uspokojenie. W dniu wylotu musieliśmy dostarczyć Fredzia na lotnisko cztery godziny przed wylotem. Kiedy wózek widłowy cargo odjeżdżał z naszym psem w transporterze, o mało nie dostaliśmy ataku serca.
Mój indyjski pies Bobo latał wielokrotnie i pokonywał większe odległości, jednak o niego zawsze byłam spokojna, bo podchodził do życia niewzruszenie, jak na wschodniego mędrca znalezionego w Himalajach przystało. Jednak Fredziu jest nie tylko panikarzem, ale także przylepą źle znoszącą rozłąkę. Jedyna nadzieja w lekach na uspokojenie, które za radą weterynarza, podaliśmy mu dopiero na lotnisku. Samolot wyleciał przed północą, przez cały lot nie zmrużyliśmy oka. Saqib wpatrywał się w zdjęcie zrobione Fredziowi, gdy wózek widłowy zabierał go do hali cargo. Jego oczy patrzyły na nas zza drzwiczek transportera z pełnym wyrzutu smutkiem.
We Frankfurcie wylądowaliśmy przed siódmą rano, wkrótce okazało się, że ani pracownicy Gulf Air ani obsługa lotniska, nie mieli pojęcia, skąd mamy odebrać psa. W końcu doradzono nam, żeby czekać przy punkcie, w którym wydawano ponadwymiarowy bagaż. Rada ta nie miała dla mnie żadnego sensu, bo przecież nie nadaliśmy Fredzia przy odprawie bagażowej, tylko w cargo. Nagle usłyszałam Polaków, którzy tak, jak my, nie umieli zlokalizować swojego psa. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że przylecieli tym samym lotem z Bahrajnu. Polacy dali nam numer budynku w oddalonym o dziesięć kilometrów terminalu cargo, gdzie podobno mieliśmy odebrać nasze psy. W tym układzie najpierw wzięliśmy samochód ze znajdującej się na przylotach wypożyczalni, a potem kontynuowaliśmy poszukiwania Fredzia.
Terminal cargo okazał się wielkim konglomeratem budynków. Gdy wreszcie trafiliśmy do właściwego biura, okazało się, że tutaj czekały na nas tylko dokumenty Fredzia, a żeby go odebrać, trzeba było przejechać kolejnych dziesięć kilometrów do „Lufthansa Pet Lounge”, gdzie w hotelu dla zwierząt miał czekać na nas pies. W recepcji hotelu zostaliśmy poinformowani, że pies ma się dobrze, ale nie możemy go odebrać, dopóki weterynarz nie wyda zezwolenia. Trwało to jeszcze godzinę aż w końcu dostaliśmy pieczątkę legalizująca pobyt Fredzia w Europie! Bahrański pies pustynny oficjalnie został Europejczykiem! Pozostało tylko opłacić hotel dla zwierząt i odebrać od służb celnych zaświadczenie, że pies jest zwolniony z opłat importowych.
I tak po około pięciu godzinach od przylotu byliśmy w końcu znów z Fredziem. Kamień spadł nam z serca! Transporter nie zmieścił się do samochodu, więc daliśmy go w prezencie hotelowi dla zwierząt i ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy do przejechania ponad 800 kilometrów. Fredzio trochę spał, a trochę podziwiał widoki. Zapewne się zastanawiał, jakim cudem pustynia tak nagle się zazieleniła.
Europa przypadła mu do gustu. Na zdjęciach i filmikach, które nadsyłają rodzice, widać, że całkiem się już u nich zadomowił i pokochał Polskę! Po tygodniu już bez Fredzia wyruszyliśmy w podróż, o której napisaliśmy w poście Wakacje samochodem. 10 tysięcy kilometrów po Europie w 2020 roku.