Czy kiedyś znajdę swoje miejsce na ziemi? Czy kiedyś osiądę i kupię mały biały domek? Czy zapuszczę korzenie i powiem: „tu jest moje miejsce”?
Wyjechałam z kraju 10 lat temu. Od zawsze mnie nosiło. Lubiłam jechać do celu z przystankami po drodze, bo przecież tyle jest miejsc do zobaczenia. Nawet, kiedy mnie nie było stać, marzyłam o wyjazdach. Nie o wakacjach, o leżeniu na plaży, tylko o odkrywaniu nowych miejsc.
Oczywiście moim pierwszym pomysłem na studia była turystyka. Na szczęście to nie wypaliło. Na szczęście, bo patrząc z perspektywy czasu, to nie byłoby chyba miejsce dla mnie. Kiedy jednak szukałam szkół, chciałam by były jak najdalej od domu. Chciałam się usamodzielnić, chciałam poznawać nowych ludzi, nowe tradycje, zwyczaje. I jeździć. Nic dziwnego więc, że kiedy tylko nadarzyła się okazja, niewiele się zastanawiając, wyjechałam.
Au pair w Londynie
Nie była to jednak praca moich marzeń, bo zamiast wtapiać się w brytyjskie realia, chłonąć kulturę i zwyczaje, podglądać, jak żyją Brytyjczycy, pracowałam u polskiej rodziny. Otaczało mnie więc wszystko to, co znałam. Ani język nie był wyzwaniem ani przygody w kuchni. Zdecydowałam się więc rzucić wszystko i …
Przeniosłam się do mojego partnera do Niemiec
Postawiłam wszystko na jedną kartę, ale niewiele miałam do stracenia, mogłam jedynie zdobyć nowe doświadczenie. Spakowałam się do samolotu, jakieś pudło przesłałam pocztą i zamieszkałam na południu Niemiec. Muszę przyznać, że ciężko to zniosłam. Nie każda emigracja jest super, a szczególnie ta pierwsza. Ja będąca zawsze wszędzie, mająca milion pomysłów na sekundę i masę przyjaciół, trafiłam bez znajomości języka do Niemiec – do kraju, w którym nie ma łatwo z nawiązywaniem znajomości, do kraju, w którym nikt nie chce mówić po angielsku. Trochę zwiedzaliśmy, ale w końcu i okolica nam się znudziła i z moich podróżniczych planów nic nie wychodziło. Byłam sama ze sobą. Kończyłam studia, planowałam ślub i płakałam. Z tej rozpaczy założyłam kulinarnego bloga i wyłam dalej, bo nie mogłam w sklepie kupić potrzebnych mi składników. Bo nie wiedziałam, jak po niemiecku są drożdże i gdzie je znaleźć, bo wchodziłam do marketu i nic nie mogłam przeczytać. Nie jest łatwo. Nie było. Emigracja jest fajna, ale może być też kulą u nogi. Szczególnie na początku, gdy cały czas jest się poza strefą komfortu, jak to się teraz mówi. Najważniejsze jest się nie poddać.
Kiedy jako tako ułożyłam sobie życie w Niemczech, wrócił do domu mąż z pytaniem czy chcemy lecieć na 2 lata do Chin. Ha! No pewnie, że chcieliśmy. Otworzyliśmy mapę, popatrzyliśmy co i jak i zaczęliśmy się pakować.
Chiny mimo, że bardziej egzotyczne, przyjęłam spokojniej.
Oczywiście, były momenty frustracji, było ich nawet całkiem sporo. Od małych, takich jak truskawkowy jogurt w kawie zamiast mleka, bo nie można było nic przeczytać na opakowaniu, poprzez „w tym daniu nie ma mięsa, tylko kurczak”, po wylewanie nam przez pana robotnika 6 litrów wody na środek stołowego w celu naprawienia klimatyzacji. Jednak emigracja w Chinach bardzo różniła się od tej w Niemczech. Byliśmy tam jako ekspaci, razem z całą masą innych ekspatów z całego świata. Szybko znalazłam znajomych, którzy tak jak i my byli w Chinach sami. To byli nasi przyjaciele, nasza chińska rodzina. Dzieliliśmy razem radości i smutki, narodziny dzieci i rozstania. Byłam w niebie – zwiedziliśmy całą Azję, poznaliśmy fantastycznych ludzi, nauczyłam się mówić i pisać po chińsku. Oszalałam kulinarnie, pracowałam w chińskim przedszkolu i tworzyłam charytatywne projekty. Pomagałam też bezdomnym zwierzakom, przy okazji zaadoptowałam dwa psy z szanghajskiej ulicy: Molly i Mei Mei (co po chińsku znaczy „młodsza siostra”). Byłam zajęta od rana do nocy. Tak minęły nam 4 lata. Niestety w smogu – z ogromną migreną przynajmniej raz w tygodniu. Po kilku latach nie mogłam już dłużej funkcjonować.
Tęskniłam za pieczywem, serem i zdrowym trybem życia
Chciałam wraz z moimi futrzakami, Molly i Mei Mei, jeździć na wakacje, zabierać je wszędzie ze sobą. Marzyłam, żeby mogły pójść pobiegać po lesie i dowiedzieć się, co to jest woda. W Chinach nie było to niestety możliwe.
Wróciliśmy do Europy. Znów trafiliśmy, w te same okolice. Zdecydowaliśmy się jednak na dom na wsi – po latach chińskiego zamieszania chciało nam się natury i ciszy. Znów było ciężko. Tylko, że ja już byłam inną osobą. Myślałam, że tak jak w Chinach ludzie chcą się przyjaźnić i umawiać na kawę. Zawsze proponowałam jakieś spotkania. Poszłam na kurs niemieckiego, gdzie zbudowałam sobie bazę znajomości, później poszłam do pracy. Powoli, powolutku tworzyłam sobie swoją sieć kontaktów, które sprawiały, że zaczynałam się czuć w Niemczech coraz bardziej u siebie. Nie było łatwo. Uważam, że na południu Niemiec nigdy nie jest. Przez pierwsze 2 lata nieustannie znów chciałam uciekać. Problemem było jedynie to, że nie wiedziałam, dokąd.
I nadal nie wiem.
Wiem jedynie, że tutaj nie jest na zawsze.
Ale czy w życiu emigranta w ogóle kiedyś będzie na zawsze? Czy osoby, które żyły w kilku krajach chcą kiedyś zapuścić korzenie? Czy widząc tak wiele różnorodności wiedzą, która rzeczywistość będzie dla nich idealna?
U nas na razie idealny będzie kamper. Będziemy mogli wszyscy wsiąść i jechać. Zwiedzać po drodze. Chłonąć nowe smaki, nowe klimaty, poznawać ludzi i podziwiać widoki.
A może to właśnie jedynie kamper jest na zawsze w moim przypadku?
Wszystkie zdjęcia są autorstwa Martyny, zajrzyjcie na jej inspirującego bloga Życie w rytmie slow, Facebook i Instagram. Przeczytacie tam o podróżach z psami, wegańskich przepisach oraz porady co i jak gotować dla psów. No i oczywiście o wszystkich aspektach slow life.
Najpopularniejsze teksty:
Nasze życie w Arabii Saudyjskiej było interesujące, przyjemne i bezpieczne!
Życie w rytmie slow według Hanki (wpis gościnny)
Jak znalazłam pracę w szkole językowej w Wietnamie
O podróżach i o tym że życie jest szukaniem
Nasz spontaniczny ślub w Tanzanii
Życie w krainie voodoo (wpis gościnny)
Osiem najczęściej zadawanych pytań na temat Dubaju
[mc4wp_form id=”497″]